Jeżeli jednego chłopaka lub dziewczynę odciągniemy od dopalaczy, czy też innych używek, to będzie dla nas największa satysfakcja. Oczywiście, medale są ważne, ale przy sukcesach wychowawczych schodzą one na drugi plan - mówią Sylwia i Marek Stanny, trenerzy kajakarstwa MOSM Tychy.

Ja matkuję, zaś mąż trenuje - taka jest o nas opinia - mówi pół żartem, pół serio pani Sylwia. 
I tak im minęło już ponad 40 lat w kajakarstwie, dyscyplinie mało popularnej, wymagającej wiele poświęceń, nie przynoszącej splendoru, zaś sławę najbardziej wytrwałym. Ale swoim zapałem i rodzinną atmosferą, nie tylko na przystani kajakowej, sprawiają, że na brak chętnych nie narzekają. Przed przez wiele lat ich oazą był słynny czechowicki „Kopalniok”, od wielu lat ich kolejnym domem jest tyskie jezioro Paprocany. Państwo Sylwia i Marek Stanny to znakomity przykład jak wokół sportu może się kręcić całe życie.

Zamiast siatkarki...
Oboje pochodzą z różnych stron kraju, ale kajakarstwo przywiało ich swego czasu do jednego z najlepszych ośrodków - w Czechowicach-Dziedzicach. Nastoletnia Sylwia miała dobre wzorce w domu, bo brat i kuzynka pływali kajakiem po Pilicy w rodzinnym Tomaszowie Mazowieckim. - Chciałam być pielęgniarką, tata widział mnie jako... gospodynię domową, ale nim zostałam „przyspawana” do kajaka, trafiłam na zajęcia siatkówki - śmieje się nasza bohaterka. - Dziewczyny odbijały piłkę, pani piłowała paznokcie, a do mnie się odezwała: - To pokaż, co potrafisz. Po chwili stwierdziła, że raczej nie nadaję się do sportu. Byłam jednak zadziorna i chciałam pokazać, że sportsmenką zostanę. Tak właśnie trafiłam do kajaków, pod opiekę byłego boksera, absolwenta AWF - Kazimierza Gałczyńskiego. Rozpoczęła się zabawa z kajakami, potem klasa sportowa w liceum w Spale i tak to trwa do dzisiaj.
Po kilku latach zadziorna kajakarka z Tomaszowa odniosła pierwsze zwycięstwa w Ogólnopolskiej Spartakiadzie Młodzieży w Poznaniu. Przy okazji wyróżnień spotkała trenerkę siatkówki, która nie kryła zdziwienia, że jednak jej niedoszła podopieczna została sportsmenką, z sukcesami na koncie. 
A Gałczyński to „guru” dla wielu pokoleń kajakarzy, którzy z okazji 60. urodzin zrobili mu niespodziankę, organizując zlot wychowanków. Zjechało ponad 100 osób nie tylko z różnych krańców kraju, ale i Europy.

Ucieczka od...
Marek był „skazany” na kajaki, bo w jego szczecińskiej dzielnicy w dobrym tonie było uczęszczać na treningi do renomowanego Viskordu. Dobrze zapowiadający się junior, medalista mistrzostw Europy, rywalizował m.in. z Markiem Dopierałą, późniejszym - w parze z Markiem Łbikiem - wicemistrzem olimpijskim z Seulu. Uprawianie kajakarstwa nie chroniło wówczas przed powołaniem do wojska, więc trzeba było szukać miejsca, w którym taki „unik” był możliwy. W przypadku kajakarzy był to jedynie Górnik Czechowice i właśnie tam trafił pan Marek. 
- Byłem wysoki i nadzwyczaj chudy, a ćwiczenia w siłowni dla mnie były katorgą - wspomina. - Jedni „pakowali” ze sztangą po 120 kg, ja się giąłem pod ciężarem 80 kg. Doskonale mnie rozumieli trenerzy Ryszard Marchlik i Adam Rychter, którzy dostosowali trening siłowy do moich parametrów fizycznych. Ale gdy trafiłem do takiego kombinatu, jakim był Górnik Czechowice, zaczęła się orka. Zaczęły mnie trapić kontuzje, więcej czasu spędzałem na zabiegach rehabilitacyjnych w uzdrowisku w Goczałkowicach niż na treningach. Po jednej z kolejnych wizyt usłyszałem od lekarza: - Masz zaledwie 21 lat, ale zdrowie staruszka.
Nie mogłem się z tym pogodzić, ale trzeba było szukać innego miejsca w życiu.

Eldorado
Górnik Czechowice-Dziedzice, pod opieką kopalni „Silesia”, w kajakarskim środowisku jawił się jako... Eldorado. Klub odnosił sukcesy we wszystkich kategoriach wiekowych i trudno się dziwić, że młodzi i utalentowani trafiali właśnie do „Kopalnioka”, jak nazywano „jeziorko” o długości 1200 metrów. 
- Gdy przyszłam do klubu i dostałam pierwszą wypłatę, chyba ok. 300 tys. zł, byłam w szoku, choć i tak kobiety w Górniku był słabiej wynagradzane niż panowie - wyjawia pani Sylwia. - Chyba tego nie docenialiśmy, uważaliśmy wówczas , że tak właśnie powinno być. Mieliśmy etaty górnicze, ale oprócz codziennych treningów mieliśmy również obowiązek pracy na naszym obiekcie. Kajakarki porządkowały, zaś panowie byli przypisani do cięższych robót. Sam klub był świetnie zorganizowany, nawet w tych kiepskich czasach stanu wojennego. 
- Gdy już kontuzje na dobre wyeliminowały mnie ze sportu, poszedłem do głównego inżyniera w „Silesii” z prośbą o znalezienie mi zajęcia. Tak zostałem ratownikiem górniczym i bez taryfy ulgowej przepracowałem do emerytury. 
- Z mężem w wielu kwestiach, zwłaszcza w zawodowych, się nie zgadzam, często się kłócimy - dodaje z przymrużeniem oka pani Sylwia. - Niemniej Markowi trzeba oddać honory, bo żadnej pracy się nie boi, jest skrupulatny i konsekwentny.

Daleko i blisko od... wody
A potem pojawiają się dzieci i... 
- Gdy urodziłam syna Maćka w 1994 roku, rwałam się do powrotu na wodę - mówi pani Sylwia. - Jeździłam na zgrupowania z małym dzieckiem, torbami pełnymi pieluch i łóżeczkiem. Koledzy tak układali treningi, by podczas moich treningów móc zająć się synem. Czasami podrzucałam go mojej mamie i znikałam na 3 tygodnie.
Maciej, choć wychowywany przy wodzie, stronił od niej. Próbował swoich sił w siatkówce, ale miał na wypadek na rowerze - nieodpowiedzialny nastoletni motocyklista najechał na niego – i musiał zostać poddany długiemu leczeniu szpitalnemu. To też sprawiło, że siatkówka poszła w zapomnienie. Ale jest poliglotą, spełnia się w biznesie, pracując w różnych zakątkach świata. I jeszcze do niedawna pomagał rodzicom przy organizacji imprez, m.in. mistrzostw Polski w Tychach. 
- Z córką Magdą, młodszą od Maćka, była nieco inna historia. Już przed jej urodzeniem kończyłam ze sportem wyczynowym, choć próbowałam jeszcze brać udział w maratonach - wyjaśnia nasza bohaterka. - Magda nie miała żadnego wyboru, była „skazana” na kajaki. Przyjeżdżaliśmy do Paprocan i wkładaliśmy ją do łódki. To właśnie ona później uczyła podstawowych zachowań Karolinę (Naję - przyp.red.) w kajaku. Niestety, nastąpił nieszczęśliwy zbieg okoliczności, bo na zajęciach wychowania fizycznego złamała rękę w nadgarstku i wystąpiły perturbacje.
Obecnie Magda startuje w nietypowej konkurencji C-5000 m. Niedawno w Belgradzie zajęła 3. miejsce w Pucharze Świata.

Przenosiny
Pani Sylwia jeszcze w czasie czynnej kariery trenowała najmłodsze grupy wiekowe, mąż oczywiście jej sekundował. Pod ich opieką zaczynali m.in. Grzegorz Kotowicz i Marek Witkowski (obaj medaliści olimpijscy). Ale w dobrze funkcjonującym czechowickim kombinacie kajakarskim zaczęło się psuć z chwilą transformacji ustrojowej oraz... powrotu do klubu byłego prezesa, który miał silne poparcie związków zawodowych „Solidarność”. 
- Ten pan - nie wymienię jego nazwiska, by przypadkiem nie poczuł się usatysfakcjonowany - na dodatek uważał się za trenera - mówi smutnym głosem pan Marek. - Swoim decyzjami sprawił, że najlepsi trenerzy odeszli i w końcu doprowadził do upadku klubu. Doszło nawet do tego, że mnie namawiał, bym wystąpił przeciwko żonie! Z żalem odeszliśmy z klubu, ale kajakarstwa nie porzuciliśmy.
- Może dobrze się stało, że mieliśmy ponad 4 lat przerwy od zajęć na wodzie, bo - przynajmniej w moim przypadku - nabrałam dystansu do swojej pracy - uzupełnia pani Sylwia. - No i za namową męża zrobiłam kurs sędziowski. 
Po kilku latach otrzymaliśmy propozycję pracy w Tychach, gdzie wszystko było nowe, a ludzie pełni pomysłów i entuzjazmu.

Niby perła, ale...
Ośrodek w Paprocanach 16 lat temu nie wyglądał tak jak dzisiaj, niemniej entuzjaści z Czechowi-Dziedzic nie zrazili się i ruszyli do pracy. Naturalną bazą do pozyskiwania młodych adeptów kajakarstwa była szkoła podstawowa na osiedlu „Z”, gdzie zaczynano od nauki pływania, a dopiero potem przechodziło się do poznawania tajemnic kajakarstwa. Często bywało i tak, że trenerzy sekcji pływackiej... „podbierali” przyszłych kajakarzy. 
Pewnego dnia na przystani pojawiła się filigranowa dziewczyna, w towarzystwie koleżanek. Najpierw bacznie się przyglądała, a potem zaczęła próbować swoich sił w kajaku. Po jej koleżankach nie został ślad, za to ona ma dwa brązowe medale igrzysk olimpijskich, mistrzostwo świata oraz medale mistrzostw Europy. Oczywiście to Karolina Naja, rodowita tyszanka, jedna z gwiazd polskiego kajakarstwa.
- Karolina nie miała warunków fizycznych, ale miała charakter, który zwykle decyduje o dalszych sportowych losach - wspomina pani Sylwia. - Karolina! Pierścionki przeszkadzają w pływaniu - zwracaliśmy uwagę. Ona ripostowała: - A mnie zupełnie nie przeszkadzają. - A co z tym gumkami we włosach? I znowu riposta: - Przecież muszę jakoś wyglądać. Zadziora, poradzi sobie w życiu - pomyślałam wówczas. Gdy Karolina przechodziła do najlepszego SMS w Wałczu, na odchodne otrzymała kajak i wiosło. A tam trenerzy mówili: - Mieliście przysłać perłę, a przyjechało chucherko. Mąż, który ją zawoził, tylko się uśmiechnął i powiedział: - Zobaczycie. Karolina się buntowała, bo nie chciała pracować w siłowni, ale w końcu się przekonała. I dziś jest gwiazdą...
Teraz mamy kilkudziesięcioosobową grupę młodzików, z której 15 młodzików rokuje nadzieje na przyszłość. 
Satysfakcja z pracy? Doświadczają jej przede wszystkim wtedy, kiedy spotykają się z byłymi podopiecznymi. Ci chętnie odwiedzają państwa Stannych i nie tylko po to, by pogadać, ale i potrenować. - Nasi byli wychowankowie oraz obecni to takie nasze 500 plus - żartuje pani Sylwia.
- Jeżeli jednego chłopaka lub dziewczynę odciągniemy od dopalaczy, czy też innych używek, to dla nas największy sukces i satysfakcja. Oczywiście, medale są ważne, ale przy sukcesach wychowawczych schodzą na drugi plan - mówią zgodnie na pożegnanie, Sylwia i Marek Stanny.

źródło: Włodzimierz Sowiński / katowickisport.pl